Tak jak mówiłam, po powrocie z Rzymu wstawiam moje cudofffne opowiadanko grozy (żarcik, nie jest cudowne xd)... Bardzo bym prosiła o komentarze pod spodem (nieważne jakie) tylko plz bez spamu. Toleruję, ale proszę... Napiszcie wtedy też coś o blogu ;_;
Także ten... Zrobię wyjątek i napiszę podsumowanie ccwts na górze :D Chciałam tylko powiadomić, że od prawie tygodnia można komentować mojego bloga nawet jeśli nie posiada się konta na bloggerze :d Bd więcej hejtów xd Ale ostrzegam, że jeśli będą bardzo bardzo wulgarne lub chamskie to usunę ;P Powodzenia :>
No i jeszcze jedno : RESOVIA WCZORAJ WYGRAŁA hahahahahahah :* ZAKSA niech się schowa C;
Następny rozdział za tydzień lub dwa we wtorek :D Postaram się was nie zawieść ^^
Miłego czytaniaaaa! <3
---------------------------------------------------
No tak. Miało być miło, a wyszło jak zawsze. Wiadomość od mamy z przeprosinami. "Niestety córeczko, ale nie mogę przyjechać po ciebie na angielski, coś mi wypadło". Nie, to nawet nie są przeprosiny. A to, co jej wypadło to pewnie kolejna randka z tym Wilhelmem czy jak mu tam. A może znowu się zakochała? W jakimś zupełnie innych facecie? Zawsze przekładała swoje "miłości" nade mnie. Irytujące i czasem smutne, ale da radę się przyzwyczaić.
Tak więc ruszam w drogę powrotną do domu. Do pokonania mam około trzy mile. Ech, cudownie... I do tego nie jeżdżą już żadne autobusy. Dobra, koniec narzekania, czas się wreszcie ruszyć. Patrzę na zegarek. Jest osiemnasta zero zero. Zimno jak na Syberii i ciemno jak... No, nieważne. Robię pierwszy krok, następnie drugi. Powoli i leniwie stawiam nogę za nogą. Nie chcę iść szybko, nie chcę biec. Nie wiem czemu, po prostu nie chcę. Przemierzam ciemne ulice i denerwuję się, że miasta nie stać nawet na cholerne oświetlenie. Po mniej więcej piętnastu minutach wchodzę na główną drogę, już poza miastem. Tutaj przynajmniej są jakieś latarnie. Jednak nie nacieszę się nimi długo, po niecałych trzystu metrach muszę skręcić w ciemną dróżkę leśną i znowu nic nie będę widzieć. Czy tak trudno przyjechać po córkę te trzy mile?! Czy to aż tak dużo?! Najwyżej pięć minut, Wilhelm czy inny idiota mógłby poczekać. Uspokój się Lenn. Skup się na tym, żeby nie przejechał cię żaden samochód. Wciągam powietrze głęboko w płuca i wypuszczam obłok pary. Przyspieszam lekko kroku, zaczynam czuć zimno, przenikające przez moje szczupłe ciało. Nakładam na głowę kaptur i ruszam w dalszą drogę. Mijam skrzyżowanie i zagłębiam się w ciemny las. Nie ma żadnych lamp, żadnego światła. Znowu pochłonęła mnie ciemność. Otacza mnie ze wszystkich stron, nie ma końca. Jestem osaczona. W tej ciemności może się czaić Bóg wie co. Powoli ogarnia mnie fala strachu. Boję się. Przecież za chwilę przede mną może wyskoczyć jakiś psychol z siekierą i odciąć mi głowę. Lub porąbać na kawałki. Jak drewno. Wzdrygam się z obrzydzeniem i karcę za swoją bezdenną głupotę. Lepiej zająć myśli czymś przyjemnym. Próbuję, jednak chyba przeczytałam w życiu za dużo horrorów i kryminałów. Myśli kłębiące się w mojej głowie już rozsadzają mi łeb. Zamiast marzyć o kucykach Pony wyobrażam sobie mordercę umazanego krwią, stojącego nad moich nieruchomym, ale nadal ciepłym ciałem. Uśmiecha się tryumfalnie. Kolejna zdobycz do kolekcji. Nie! Stop! Kucyki Pony! Myśl o kucykach Pony! Myśl o czymkolwiek, tylko nie o tym.
Nagle czuję się, jakby ktoś mnie obserwował. Odwracam się, myśląc, że coś zobaczę. Och, pustka! Ciemność! Dziwne - myślę z ironią i idę dalej. Obok mnie słyszę jakiś szelest. Moje serce zaczyna bić szybciej. Przyspieszam kroku. Czuję, że ktoś za mną idzie, jestem tego pewna. Za jakie grzechy? Rozumiem, że przez te całe szesnaście lat trochę się ich nazbierało, ale chyba nie zasłużyłam na taką karę.
Ktoś zasłania mi oczy dłońmi. Z moich ust wyrywa się zduszony krzyk. Teraz moje serce jest już w przełyku, chce jak najszybciej wyskoczyć i pobiec jak najdalej.
- Cicho - słyszę szept. - To tylko ja.
Poznaję ten głos. To głos Joe'go, mojego chłopaka. Od razu się rozluźniam, a wszystkie moje organy z powrotem są na właściwym miejscu.
- O Jezu, ty chcesz żebym zawału dostała? - pytam.
- Nie przeżyłbym tego - mówi i, mimo iż nie dostrzegam jego twarzy, wyczuwam w głosie głęboki smutek.
- Wiesz? - przerywam mu. - Mam taki pomysł. Może byś wytrzasnął jakąś latarkę co? Nie widzę nawet tego, co jest kilka centymetrów przede mną.
- Och, jasne - odpowiada, po czym słychać pstryk i w końcu mogę zobaczyć jego twarz.
Uśmiecham się i całuję go.
- Hej - szepczę.
- A co ty tutaj tak po ciemku robisz? - dziwi się zielonooki.
- Mama jak zwykle nie dotrzymała obietnicy i muszę wracać z angielskiego pieszo - wzdycham.
- Przecież to dobre trzy mile! - wykrzykuje.
- Wiem, ale Wilhelm czy chuj wie kto jest o wiele ważniejszy.
Kiwa głową w zamyśleniu. Po chwili znów zabiera głos.
- A czemu się do mnie tak długo nie odzywałaś?
- Tak jakoś wyszło - wzruszam ramionami.
W tym samym czasie myślę o kłótniach z mamą, śmierci babci i tym wszystkim, co spowodowało, że miałam tylko ochotę zamknąć się w pokoju. Nie chciałam widzieć nikogo i nie chciałam z nikim rozmawiać. Na te kilka tygodni zamknęłam się we własnym świecie. Dopiero teraz ktoś zapukał do moich drzwi. Uchyliłam je lekko, żeby niedługo znów zatrzasnąć. Potrzebowałam więcej czasu. Po prostu więcej czasu.
Nagle przypominam sobie coś. Coś bardzo ważnego. Przecież mówili ostatnio w radiu, że po naszym lesie krąży jakiś debil, który zabija, a potem gwałci. Jak mogłam wcześniej o tym nie pomyśleć? Mój mózg chyba wyparował.
- Chodź - mówię szybko i łapię chłopaka za rękę.
- O co chodzi? - dziwi się.
- Słyszałeś o tym psychopacie, który zabija, a potem... - przełykam ślinę - gwałci?
- Przyszedłem tutaj do ciebie właśnie w tej sprawie - wzdycha Joe.
- Co? O co ci chodzi?
W tym momencie dzwoni moja komórka. Podskakuję ze strachu i sięgam do kieszeni, ciągnąc swojego chłopaka za rękę. Jednak on się nie rusza. Już chcę go zapytać czemu, jednak słyszę głos mamy Joe'go.
- Len? - mówi. Wydaje mi się, że płacze.
- Tak? Co się stało, pani Roberts?
- Chodzi o Joe'go. On... - kobieta zawiesza głos. - On nie żyje.
- Słucham?! - pytam zdziwiona i patrzę wybałuszonymi oczami na zielonookiego. Jest jakby trochę bledszy.
- Nie żyje. Zamordowali go dzisiaj rano. W tym lesie obok was - pochlipuje. I nagle połączenie zostaje przerwane.
Nic nie rozumiem i jeszcze raz spoglądam na Joe'go. Ale on wygląda, jakby rozumiał wszystko.
- Lenn, ja przyszedłem tu, żeby się z tobą pożegnać i powiedzieć, że cię kocham. Moja matka mówiła prawdę. Proszę cię Lenn, uważaj na siebie.
Całuje mnie ostatni raz i odchodzi w ciemność.
Co miał na myśli mówiąc, że jego matka miała rację? Że nie żyje? No jak nie, jak przed chwilą go widziałam, czułam jego usta na swoich? Boże, to niemożliwe!
Przytykam sobie dłoń do ust, a moje oczy wypełniają się gorzkimi łzami. Nagle zaczynam biec przed siebie, nie myśląc już o niczym. Co chwila się potykam. Nie mam przy sobie latarki, została w miejscu, gdzie stałam razem z Joe. A raczej z jego duchem. Już widzę okno mojego domu. Pali się światło, a mama krząta się chyba w kuchni. Próbuję biec jeszcze szybciej. Powoli braknie mi sił. Jeszcze tylko dwieście metrów. Sto. Pięćdziesiąt. Upadam. Leżę. Czuję coś zimnego na szyi. Mój oddech przyspiesza. Próbuję wstać. Nie mogę. Słyszę cichy śmiech i nagle nie słyszę ani nie widzę już nic. W sumie jestem szczęśliwa. Przynajmniej spotkam się z Joe. Może w piekle, może w niebie. Nieważne gdzie, ważne, że z nim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz